Chyba nigdy nie dane będzie mi zrozumieć fenomenu piłki nożnej. Wczoraj w turystycznej mieścinie na Majorce widziałem ludzi. Człowieków wszelkich narodowości i ras, którzy wpatrywali się, niczym w bożka, w telewizor. Na ekranie migotało 24 facetów. Pierwsza połowa w białych koszulkach, a druga w granatowo-czerwonych. FBA kontra RMA. O ile kolorowych łatwo zidentyfikowałem po barwach jako FC Barcelona, o tyle z białymi miałem problem i najpierw pomyślałem o drużynie z Londynu (a oczywiście chodziło o Real Madryt).
To wpatrywanie się miało miejsce w barze. Ja konsumowałem jakieś żarło, a tłumy w milczeniu sączyły piwo i spoglądały na kineskop. Wszyscy mrużyli niezdrowo oczy, jakby chcieli telekinetycznie wrzucić piłkę do bramki. A ja jadłem dalej. Tłumy w skupieniu czekały. A ja jadłem dalej. Tłumy umierały ze zniecierpliwienia. A ja jadłem dalej. Tłumy nagle ryknęły. A mój widelec wylądował na podłodze.
Ktoś, coś strzelił, a ja musiałem przerwać celebrowanie kurczaka. I jak tu lubić piłkę nożną?!